poniedziałek, 6 grudnia 2010

una mesa #2 - cabrito lechal

poczułem się jakbym przyjmował komunię świętą - zjadłem baranka bożego karmionego li tylko mlekiem matki. zanim jego dieta zdążyła się urozmaicić, biedactwo poszło pod nóż, byśmy padli przed nim na kolana i oblizywali te malutkie kostki do ostatniej molekuły smaku. 

baranek boży = cabrito lechal

takie rzeczy tylko w Hiszpanii lub innym cywilizowanym kulinarnie kraju, gdzie nie jada się starego knura czy śmierdzącego barana, a pachnące morzem owoce i delikatną jagnięcinę

Wojtek wrzucił mięsne kosteczki małego baranka na grill. i to wszystko. bez zbędnych dodatków. w międzyczasie raz dwa przygotował hummus z cieciorki i czosnku, do których wmieszał tahinę i udekorował oliwą i gałązka mięty. ja natomiast zrobiłem tabouleh nie z jakiegoś tam kuskusu, ale świetnej kaszy burghul (bulgur), którą gotowałem wcześniej kilkanaście minut, i gigantycznego pęka natki, jaki można nabyć za jedyne 99 centów w każdym barcelońskim warzywniaku i mięty. do tego kilka pomidorów w kostkę, cebulka, sok z cytryny i oliwa.

lizaliśmy palce, kostki, talerze

oko na rosół


robiłem rosół, śpiewając z Marią Awarią, że z siebie i dla ciebie.

dwa udka, cztery skrzydełka, szponder ze 20 deka (chce pan panie bez szpondru rosół zrobić?), włoszczyzna (marchewki, pietruszki, seler, pory; szkoda, że bez kawałka kapusty, bo lubię), podpalona na gazie cebula, kilka ziarenek pieprzu, ziela angielskiego i dwa liście laurowe. spory gar - 4 litry wody. trochę morskiej soli do smaku

gotowałem, gotowałem, 2 godziny gotowałem, a potem się gotowało, kiedy na warszawiance pływałem i jeszcze trochę jak wróciłem pogotowałem. w sumie ze 4 godziny. Lucyna (Ćwierczakiewiczowa) jakoś tak pól dnia gotować właśnie radzi

makaron mógłbym zrobić sam, gdybym umiał nie pływał, więc jest najlepszy, jaki można dostać z paczki

w niedzielny talerz ze wzorkiem, odrobina natki i świeżo zmielony pieprz - teraz jem, patrzę głęboko w oka rosołu, sięgam esencji smaku i się grzeję

                                              

wtorek, 23 listopada 2010

una mesa #1: spaghetti z meatballsami

One Table na jakis czas przenioslo sie do Barcelony stad Una Mesa. nie mowi jeszcze po katalonsku, ale z hiszpanskim z kazdym dniem radzi sobie coraz lepiej (poza tym brak polskich znakow). a i w barcelonskich MERCADOs jestem coraz bieglejszy i juz wiem, ze nigdzie nie jest taniej niz na BOQUERIi. wlasnie: jesli 'mercado' to 'boceria', a jesli 'boqueria' to 'mercat'. jestem w Katalonii, nie w Hiszpanii.

mozna je nazwac 'meatballs parmigiana' albo 'spaghetti z klopsikami', albo - jeszcze lepiej - 'spaghetti z hamburgerami', bo nic innego nie jedlismy w ostatnia sobote jak smazone na grillu mielone mieso wolowe w postaci meatbalsow z makaronem w sosie pomidorowym. zrobilismy je, biorac pod uwage najmlodsza, 2,5-letnia biesiadniczke i jej zapotrzebowanie na warzywa, przemycajac troche marchewki i groszku w zgrabnych klopsikach (24 z 500g miesa: o rzeznikach bedzie osobny post albo w ktoryms nastepnym - poezja jest namaszczenie z jakim wykonuja swoja prace...). do miesa dodalismy tymianku i natki, soli i pieprzu, jajko i garsc parmezanu plus wspomniane przemycone groszek i starta marchewke (btw: niezle to bylo). smazylismy na grillu.

spaghetti jak spaghetti, wiadomo. plus sos pomidorowy. najlepsze czerwone pomidory sa w puszkach. wylewasz takie dwie na podsmazona cebule i czosnek niech sie zredukuja. potem do ugotowanego na bardziej twardo niz al dente makaronu dodalismy sos i meatballsy i chwile pod przykrywka potrzymalismy. boskie, delicioso!


sobota, 9 października 2010

chocolate madness #1

czarne białe. piekło niebo. wuzetka i oreo. albo brownie i mleko.

Amerykańska mama (Bree van de Kamp) dyskretnie uchyla drzwi dziecięcego pokoju i częstuje świeżo upieczonym ciastem i szklanką zimnego mleka syna (Andrew) i jego przyjaciela. Chłopcy razem trenują pływanie. Muszą mieć wystarczająco dużo energii, by zdobyć mistrzostwo w zawodach międzyszkolnej ligi.

Bree zabrała się za przygotowanie ciasta niecałą godzinę temu, jak tylko Andrew z kolegą przekroczyli próg domu, zrzucając tuż za drzwiami sportowe torby z mokrymi ręcznikami i kąpielówkami. Perfekcyjna gospodyni, jaką Bree bez wątpienia jest, potrafi w szybkim czasie przygotować słodką niespodziankę swoim pociechom. Dlatego Bree robi brownie. W wodnej kąpieli rozpuszcza dwie tabliczki czekolady i kostkę masła. Odstawia do ostygnięcia, a w tym czasie ubija na aksamitną masę 6 jaj z 300 gramami cukru i 100 gramami mąki. Następnie dodaje roztopioną czekoladę i garść orzechów (Bree wie, że Andrew najbardziej lubi laskowe). Miesza całość, błądząc myślami pośród niepodlanych jeszcze hortensji. Wstawia ciasto na niecałe pół godziny do piekarnika i przygotowuje polewę (pół tabliczki czekolady rozpuszcza w pół szklanki słodkiej śmietanki). Tymczasem chłopcy na górze bawią się, słuchając słodkiej  muzyki

Andrew i jego przyjaciel po krótkim czasie dostają słodki podwieczorek: jeszcze ciepłe brownie z płynną jeszcze polewą i szklanką mleka.


Bree za chwilę zabierze się za podlewanie hortensji. Zasłuży tym samym na słodkie co nieco z filiżanką czarnej kawy.



czwartek, 7 października 2010

drożdżowe ze śliwkami

nie będę się rozpisywać o zapachu jaki roznosi po domu siedzące w piekarniku ciasto drożdżowe, bo każdy go zna i doskonale wie, że nie da porównać się z jakimkolwiek innym zapachem wydobywającym się z pieca, z kuchni.

ponad miesiąc temu, za pierwszym podejściem, wyszedł mi mega ciężki zakalec (motyla noga!). z niecierpliwości i nieuwagi - nie poczekałem aż rozpuszczone w ciepłym mleku z cukrem drożdże podrosną. tym razem (drugim) drożdżowe urosło, upiekło i znika.


drożdżowe zrobiłem według przepisu mojej ciotki Renaty, ale z połowy składników. gdybym zrobił z całości, nie starczyłoby mi blach do pieczenia.

pół kilo mąki
pół szklanki cukru
szczypta soli
pół drożdży (albo paczka instant na 500 g mąki)
3 żółtka
szklanka mleka
1/4 kostki masła

do mąki z tą odrobiną soli dodaj ubite z cukrem żółtka i wlej przygotowany wcześniej drożdżowy rozczyn (rozpuść drożdże w części mleka i dodaj łyżkę cukru, podgrzej mieszając; zdejmij z ognia i niech popracują, podrosną). następnie dodaj mleko, wymieszaj, a za chwilę roztopione masło. weź sprawę we własne ręce i wyrób ciasto. jak się za bardzo klei, dosyp mąki. odstaw w ciepłe miejsce niech podwoi objętość. piecz przez godzinę, z owocami na wierzchu (pokrojone śliwki środkiem do góry) i kruszonką. (ćwiartka masła, 6 łyżek mąki, tyle samo cukru i żółtko. zagnieć, pokrusz, posyp)

piątek, 24 września 2010

słodkie natarcie

słodkie natarcie na Weltschmerz:


otwórz książkę kucharską na losowo wybranej stronie i zrób, co ci nakazuje. mnie wyskoczyło kruche ciasto, w domu były śliwki i gruszki...

najpierw ciasto: pół kilo mąki, 250 gram pokrojonego w kostkę, zimnego masła, 100 g cukru (pudru) - rozgnieć tak:


a potem dodaj dwa jajka i zagnieć, żeby wyglądało tak:

 

zawiń w folię i wsadź do lodówki na pół godziny, a potem rozwałkuj i do formy - dno podziurkuj widelcem i na kwadrans do pieca rozgrzanego do 200 stopni.

owoce, kruszonka (pół kostki masła, po 6 łyżek mąki i cukru) z cynamonem do śliwek lubię. zalej owoce na placku jajkiem skłóconym z mlekiem i cukrem i piecz przez jakieś pół godziny, aż wyjdzie to:



natarła na mnie tarta. Weltschmerz has gone (przynajmniej na chwilę)

pietrucha z imbirem - zupa

Dyskretnie usuwamy pietruszkę wraz z selerem z rosołu. Cenimy ją głównie za intensywnie zieloną, przepełnioną witaminą C nać. Korzenie zaś zalegają w najbardziej niedostępnych zakamarkach lodówki, kurcząc się i usychając w oczekiwaniu na kolejny bulion. Pietruszka wstępuje w grupie pt. włoszczyzna,  rzadziej samodzielnie. Słodko-gorzki smak zdaje się do niczego nie pasować, choć świeże, jędrne korzenie wyglądają apetycznie.


A tymczasem w Ministerstwie Jamiego pietrucha pojawia się w towarzystwie imbiru i marchwi. W postaci zupy. Nie trzeba dodawać, że pysznej. Kiedyś wydawało mi się, że zupa musi być godzinami gotowanym wywarem z mięsa i warzyw, rosołowata lub zabielana śmietaną. Został mi taki obraz z dzieciństwa: "nastawianie zupy" - najpierw mięso gotowane w wodzie z pieprzem, liściem laurowym i zielem angielskim, potem obieranie warzyw, dorzucanie ich do wrzątku etc. Mam wrażenie, że trwało to pół dnia. Od 9 lat przyjaźnię się z Jamiem i mój pogląd (nie tylko) na zupę zmienił się radykalnie. Nadal uwielbiam rosół i na jego bazie: pomidorową, ogórkową, grzybową. Gotowany na żeberkach kapuśniak. Barszcze i żury. Jednak zupa-krem to ekstra fast food do samodzielnego przygotowania w 20 minut.

Ilość na 4 porcje ze sporymi dokładkami, więc na 8: około kilograma pietruszki, ze 3 marchewki, 2 cebule, kilka ząbków czosnku, imbir wielkości kciuka i około 2 litry bulionu. Pokrojone warzywa przesmażasz na oliwie, najlepiej od razu w garnku, przykrywasz, ale nie całkowicie i gotujesz z 10 minut. Następnie wlewasz bulion, solisz, pieprzysz, doprowadzasz do wrzenia i gotujesz pod przykrywką kolejne 10 minut. Gaz off. W tym momencie wchodzi do akcji blender i robi krem. Serwując, sypiesz w porcję zupę garść natki.


czwartek, 23 września 2010

kukurydziana rewolucja

Między innymi ta zupa, a właściwie jej brak, niechęć do niej, stała się gwoździem do gastrotrumny lubelskich ignorantów, którzy wzięli się za tłuste bary z kuchnią amerykańską, serwując do słabych burgerów, spaghetti bolognese z proszku i żurek z jajkiem i białą kiełbasą (pewnie). A co, chłopcy tak jedli u wuja na Jackowie i żadna zupa z kukurydzy (jak dla dzieci! - skomentował jeden z kucharzy) nie leczy kaca tak, jak swojski żur (Winiary?). Wydawało się, że w tym odcinku "Kuchennych rewolucji", bo do nich piję, Magda Gessler nie będzie mieć zbyt wiele roboty - lokal wyglądał przyzwoicie, nie straszył tandetą, więc walka o jako taki decor z pastewnym gustem właścicieli odpadł. Zespół wyglądał na w miarę kompetentny. Została zmiana karty i mini rewolucja w kuchni. Jednak kilka prostych, typowo amerykańskich dań (w american style restaurant!) okazało się wzburzoną Rio Grande dla kolesi po gastronomiku i ograniczonych właścicieli. Gessler zaproponowała kilka prostych burgerów, żeberka, colesława i właśnie zupę z kukurydzy, która "wydawało nam się, że się nie będzie sprzedawała", jak stwierdził jeden z braci-restauratorów, kiedy Gessler po trzech tygodniach "pier...iła to", czyli nieudaną rewolucję, krztusząc się nieświeżym mięsem.

Tymczasem u mnie zupa z kukurydzy sprzedaje się świetnie. Raz poczęstowani, domagają się dokładek. Na talerzu słodycz kukurydzy miesza się z charakternym guacamole, dając niesamowicie pożywną i słoneczną mieszankę - energia azteckiego złota w krainie salcesonu.


Zanim zobaczyłem propozycję Magdy Gessler w tvn, przeczytałem jej felieton we Wprost i wtedy zrobiłem tę zupę po raz pierwszy zużywając: 4 kolby kukurydzy, cebulę i ze dwa ząbki czosnku oraz pół litra bulionu. Kiedy czosnek z cebulą szkliły się na oliwie, z cierpliwością godną Kopciuszka, odrywałem ziarno od kolb. Jednak cierpliwość opuściła mnie szybko, chwyciłem za nóż, przekroiłem kolbę na pół i kolejno, jeden po drugim, a czasem dwa na raz, oddzielałem kozikiem rzędy ziarna i brutalnie odrywałem je. Chwilę to trwało, czosnek się na szczęście nie zjarał, ziarno trafiło do głębokiej patelni i dusiło się do czasu aż  trochę zmiękło. Zalałem to wówczas półlitrowym kubkiem bulionu (kiedyś zrobiłem za dużo i pomroziłem w plastikowych kubkach do piwa), chwilę podgotowałem, wsadziłem blender i zrobiłem miks. To samo zrobiłem chwilę później z tłuściutkim awokado, chili, ząbkiem czosnku i sokiem z limony. 

Nie sądzę, żeby krem z kukurydzy postawił na nogi lokal, którego właścicielami są kulinarni ignoranci, ale przynajmniej na chwilę na lubelskiej starówce zabłysłaby druga, obok błyszczącego Palikota, supernova.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

hotcorn

Warna 1989. Soczyście różowe arbuzy. Słodkie, aksamitne brzoskwinie i ich sok ściekający po palcach i brodzie. Rozkosznie obłędne winogrona. Naleśniki z miodem. Schweps pomarańczowy w hotelu Cziornoje Morie. Kolekcja pudełek po luksusowych papierosach pachnących Pewexem. Upalny sierpniowy wieczór na deptaku przy podświetlanej, kolorowej fontannie z obficie posoloną kolbą gotowanej kukurydzy w ręku.

Warszawa 2010. Zimny koniec sierpnia. Kukurydza z wody z brzoskwiniową salsą. HOTCORN.


Salsa: zblenduj brzoskwinię z małym chili, miętą, solą i pieprzem. Słodko parzy. Uzależnia

piątek, 30 lipca 2010

Majster goes Tex-Mex

Malowanie mieszkania czy gotowanie? Piwa popijanie, w rolę Majstra się nadmierne wczuwanie, przerw nadużywanie. A gdzie robienie, ścian farbą wałkowanie? Sufitów skrobanie, szpachlowanie?

Póki co próba połączenia gotowania z malowaniem wychodzi bardzo smacznie. Jedzenie robocze nie jest aż tak absorbujące, od pracy odrywające. Nie. Stop. Jedzenie odrywa na długo. Przygotowywanie jest mało angażujące. Bo taki jest zamysł: ja szykuję, ale karawana malowana jedzie dalej. Półprodukty, preparaty, gotowe marynaty.

Rano w Bomi zgrabne żeberka zostały upatrzone, nietłuste, w sam raz. Człowiek pracuje fizycznie, to człowiek musi jeść, jak mężczyzna, jak Majster. W domu marynata od Marksa i Spencera o nazwie jak ostatnia trasa Madonny: Sticky Barbecue, Marinade & Sauce. Żeberka do torebki na zip, marynata na żeberka, miętosimy worek i na pół dnia do lodówy - niech się gryzą, niech się przejdą, niech się sobą przed godzinnym w 200 stopniach pieczeniem nacieszą.

I wychodzi cudo, i wychodzi obłęd z pieca po kilkuset zdrowaśkach spędzonych na malowaniu zielonego pokoju na biało. Lepkie, skarmelizowane, chrupiące z wierzchu skorupką co Marks i Spencer je przyozdobił. A w środku mięsko poezja, delikatna strofa sonetu do Miss Piggi, od kostki się przy pomocy subtelnego dotknięcia językiem uwalniające.


Majster na haju.

corn, bardzo nie pop


Każdy Majster ma swojego Młodego. Nie wpadłem na to ja, ale Marcin L., który podczas malowania na Rapperswilskiej na Młodego zaangażował Ro. Więc wpadła Ro. Z telefonem przy uchu, gazetami pod pachą i kukurydzą w ręce. Zasiadła na kanapie i zarządziła gotowanie kukurydzy. Oczywiście wstawienie wody wymaga kwalifikacji, jakie posiada jedynie Majster. Majster zatem rzuca wałek, chlapie farbą i leci do garów. Młody skacze tylko po: papierosy, piwo, Fakt i kukurydzę, ale wtedy, gdy ma na nią ochotę.

Skomplikowana czynność przyrządzania kukurydzy w kolbach polega na ugotowaniu tejże na, ulubione słowo tego bloga, al dente. Niech stawia lekki zębom opór, ale jak już zęby się przebiją, niech będzie soczysta. Sprawdzamy widelcem, nożem, odłamujemy ziarenko, dwa i próbujemy. Gotowanie trwa do pół godziny i kiedy już wyjęta z wody paruje na talerzu niech będzie posolona, masłem dopieszczona i w naszej z Młodym dzisiejszej wersji serem Dziugasem (co smakuje prawie jak Parmezan, a jest z Litwy) w płatkach delikatnie pokryta. 

 Parująca, gorąca, masłem ociekająca, po palcach i z kącików ust soczyście słonym smakiem spływająca. Wakacyjna, słoneczna, siestą pachnąca.

czwartek, 29 lipca 2010

majster klepka

Może jeszcze nie majster, raczej czeladnik. I nie klepka, a pędzel, żeby nie napisać wałek. One Table Restaurant powoli przybiera nową formę, zmienia kolor, robi lifting. Od dzisiaj maluję mieszkanie. Przydałby się pomocnik, ale dwóch najlepszych, jacy przychodzą mi na myśl, jest poza miastem, więc malowanie potrwa dłużej. Fachową pomocą służą w sklepie Flugger przy Puławskiej, który za miasto się nie wynosi, a gdzie mają ładne farby i dają 5% rabatu.

Przychodzi fajrant i majster-czeladnik musi jeść. Żeby nie tracić czasu i żeby nie robić większego bałaganu niż już jest, robię prosty makaron. Tym prostszy, że ze składników prawie gotowych. Żadne jednak tam sosy ze słoika, ale ostra, suszona mieszanka Putanesca prosto z Włoch, zielone pesto i świeże pomidory. Do ugotowanego makaronu wrzucam pesto z mieszanką przesmażone na oliwie i pokrojone w kostkę pomidory. Posypuję świeżą bazylią z własnej hodowli. Gotowe. Włoska mieszanka pali język, ale jako fachowiec, w lodówce chłodzę piwo. Popijam zimnym, niepasteryzowanym Kasztelanem i po chwili wracam do drugiej warstwy na suficie w pierwszym dopiero pokoju.

czwartek, 8 lipca 2010

best friends ever

Ro + Ja. Stażem dorównujemy naszym rodzicom ;)

bed and breakfast


Sobota, niedziela, wakacje. Leniwe przeciąganie poranka do wczesnych godzin popołudniowych. Przejrzane gazety i kilka stron leżącej przy łóżku książki przeczytane bez specjalnej uwagi. Muskanie spojrzeniem leżącego obok. 

Kuchnia. Dwie kawy przed późnym śniadaniem.W lodówce ostatnie, pachnące słońcem truskawki. Pokrojone, posypane cukrem waniliowym, puszczają sok. Słodycz przełamuje ostra mięta. Śniadanie w wersji French. Na słodko. Dwa skłócone jajka łączą się w jędrny omlet na rozgrzanym maśle. Awers. Rewers. Talerz. Truskawki w waniliowo-miętowej zalewie. 


Cukier puder? Bardziej słodko być nie może.


Dwa razy, proszę.

niedziela, 27 czerwca 2010

B-Day frozen margerita and The Day After Egg Sandwich!


Zaczęło się już w poniedziałek. Przyjechało razem z Daną, z którą zgodnie stwierdziliśmy, że Warszawa jednak jest odrobinę nowojorska (sic!) poprzez zapach Centralnego (a jak wali w sabłeju, myślicie?) i monumentalizm, który uderza po wyjściu z podziemi.

Zaczęło się i chodziło. Wspomnienie o frozen margeritas, których jestem oddanym fanem od pamiętnego Cinco de Mayo 2008. Wypiłem ich hektolitry podczas wakacji na Manhattanie, a potem przeżywałem jedynie rozczarowania w Warszawie, gdzie mrożoną margeritę podaje się nie po nowojorsku w półlitrowych szklanach, ale w fancy kieliszkach do ciupania, do moczenia paniusich usteczek, najgorzej, bo z solą wokół brzegu! A do tego mrożona margerita w Warszawie ma konsystencję rozwodnionego koktajlu z rozmrożonych 3 dni temu truskawek. O limonkowej nie ma mowy albo jest, ale nie słyszę.

Chodziło, chodziło i wychodziło. Padł pomysł: urodziny pod znakiem frozen margerita! Wypełniłem zamrażalnik truskawkami dzień wcześniej, lodówkę tequillą, a Olga na hasło frozen margerita oddała mi swój blender! Z pewna taką nieśmiałością, w ilości mikro zrobiłem pierwszy drink. Ciągnął się zmrożony, łyżką trzeba było wygrzebywać te zblendowane truskawy, kostki lodu, sok pomarańczowy i tequillę (zabrakło triple sec, ale luz). Jak postępujący lodowiec, jęzor truskawkowej margerity sięgał brzegu dzbanka... Potem poszło gładko, coraz sprawniej, proporcje na oko działały najlepiej. Im więcej tequilli, tym margerita lepsza. Im więcej lodu, tym gęstsza. Im więcej osób przerzucało się na wino, tym lepiej dla nas: Asi, Olgi, Artura i mnie - kiedy zabrakło truskawek, do miksera wpadł melonowy sorbet (plus tequilla!).




Po nocy pod znakiem tequilli z truskawkami, najlepszym rozwiązaniem na śniadanie jest egg sandwich. Jajka na patelnię. Sadzone. Cebula w krążkach obok. Jajka obracamy. Ser kładziemy na. Topi się. Cebulę na ser. Pomidora też. I takie coś na bułę, w bułę. Plus zielone. Jemy, aż spływa nam po palcach i brodzie to masło, ten ser, ten z pomidora sok...







czwartek, 24 czerwca 2010

rozgrzewka #1

Pogoda nas nie rozpieszcza. Lato wypięło się na kraj nad Wisłą i wzięło w gorące objęcia Moskwę, miętosząc ją lubieżnie spoconymi łapskami. Skoro tak, to my sami się pomiętosimy. Za spocone łapska dziękujemy. Nacieramy się imbirem i chili. Od wewnątrz. Za pomocą tajszczyzny w wersji PolAmer z oszukaną przez tutejszy klimat Daną, która na lato w Polsce wzięła ze sobą: japonki, espadryle i sandałki!

Baza-sos: imbir w kostkę, czosnek, chili, cebulka i szczypiorek plus garść sezamowych ziaren na olej ryżowy (wysokie temperatury!) w woku. Niech to się przegryzie, niech to sobą przejdzie, niech ten olej naciągnie. Po chwili dolewamy mieszankę, 1:1, sosu sojowego, rybnego i wody. Niech paruje, niech się redukuje, niech gęstnieje.


Warzywa. W słupki. Można wszystko, ale najfajniejsze są twarde, które po ostrym smażeniu w woku będą jędrne i chrupiące. Podczas gdy w sosie na patelni ląduje marchew, w garnku obok bulgocze woda na fasolkę szparagową. Wrzucamy ją na chwilę, żeby więcej niż zblanszować, a następnie, razem ze szparagami, dodać do marchewki. Plus: wcześniej zjedliśmy kalarepkę, która miała wielkie liście. Pomyślałem, że powinny być jadalne i że dodam je do woka jak dodaje się kapustę bok choy. Zblanszowałem je w wodzie z fasolką - okazały się całkiem smaczne i fajnie oplatały marchewkę, szparagi i fasolkę.

Moskwę oblepia lato, a nasze warzywa gęsty sos. Energicznie podrzucane, szybko dochodzą do stanu al dente, jeszcze szybciej lądują na talerzach, z których znikają w tempie błyskawicznym. Za oknem zimny, mokry wieczór jak na Mazurach pod koniec września, a w domu tajski targ pachnący imbirem i sezamem.




piątek, 18 czerwca 2010

1 + 2 = 3

1.



2.



3.

dwa różowe, Ola Warecka i obraz Michała


Słońce wyszło, niebo czyste, znowu ciepło i aż chce się wsiąść na rower i skoczyć pod Halę Mirowską do Ulubionej Pani po zestaw warzyw na kilka najbliższych dni plus, obowiązkowo, po truskawki. Mam nawet swoją łubiankę na wymianę z numerem pawilonu i nie muszę płacić kaucji ;)

Zainspirowany Nigellą i jej Na Zawsze Latem w kolorze PINK, postanowiłem zrobić swoją wersję lanczu na różowo w dniu, w którym odwiedziła mnie Ola Warecka, dawno niewidziana koleżanka z pracy sprzed ponad dwóch lat! Ostatnio spotkaliśmy się na wernisażu jej męża Michała, którego obrazy są zachwycające.

Zanim na stół wjechał różowy chłodnik, zdążyliśmy wymienić się doświadczeniami frilanserów w dobie słabej koniunktury, opowieściami o zajęciach pozazawodowych i tym, jak to przyjemnie być panem swojego czasu, choćby nawet za marne grosze. Dzięki temu mogliśmy spotkać się w środku dnia i porozmawiać m.in. o chiromancji ;)

Chłodnik z pieczonych buraków: to Nigella, ale nie ze śmietaną tylko z jogurtem. Buraki (z 5) upiekłem zawinięte w folię aluminiową w piekarniku nagrzanym do temperatury 200 stopni. Kiedy wystygły, obrałem je, pokroiłem i zmiksowałem z bulionem (około 1,5 litra, najpierw miks z połową tego). Dodałem przypraw: po łyżeczce zmielonej kolendry i kminu rzymskiego. Dodałem resztę bulionu i wstawiłem do lodówki. Przed podaniem dodałem jogurtu (pół dużego kubka) i zmiksowałem raz jeszcze. Na koniec posypałem posiekanym koperkiem. Olka była zachwycona ;)



Na drugie różowe wybrałem danie idealne na Dzień Dziecka: makaron z truskawkami! Pamiętam te pyszne kluski z dzieciństwa. Babcia Tonia robiła domowej roboty makaron w kształcie łazanek, gniotła truskawki ze śmietana i cukrem i wakacyjny obiad był gotowy. Truskawki ze śmietaną idą w parze również z naleśnikami. Nie zrobiłem makaronu własnoręcznie, ale wykorzystałem linguini z paczki, wymieszałem z truskawkami i posypałem miętą.




sobota, 12 czerwca 2010

leniwa sobota z Ro

Sukces!

Ro po dość wyczerpującym bieganiu za jednym z kandydatów na prezydenta zdecydowała, że nic jej tak nie zregeneruje, jak południowoafrykańskie białe wino schłodzone w mojej zamrażarce. Zanim otworzyliśmy wino, zjedliśmy lekką zupę jarzynową: kalarepa, kalafior i fasolka szparagowa z oliwą i ziołami na delikatnym wywarze z włoszczyzny. Z jogurtem i dużą ilością natki.

Sącząc wino z lodem, długo zastanawialiśmy się nad tym, co zjeść na drugie. Stanęło na makaronie z oliwą, na której podsmażyliśmy czosnek z chili i miętą, szałwią, oregano i natką. Do linguini dodaliśmy świeżych pomidorów pokrojonych w kostkę i ww oliwy z patelni. Całość bogato zasypaliśmy parmezanem i natką i było baaardzo smacznie.



Leniwe popołudnie skończyło się wieczorem przy kolejnej butelce, tym razem australijskiego chardonnay.

Udało nam się zatrzeć nieprzyjemne wrażenia z wiecu pełnego wulgarnej kiełbasy wyborczej. Bez autoryzacji ;)

piątek, 11 czerwca 2010

ogórki


Pomidory, ogórki, kalafiory, kalarepy, młoda marchew, truskawki i ogórki. Ogórki kisimy na małosolne albo pokrojone w ćwiartki wrzucamy do dzbanka z wodą z cytryną i w tak upalne dni popijamy delikatną i orzeźwiającą wodę cytrynowo-ogórkową. W wersji giga napuszczamy zimnej wody do wanny...
A ogórki obieramy ze skórki, solimy i zagryzamy świeżym chlebem z masłem. Na kolację latem nic więcej nie trzeba.

Ale małosolne! Nic prostszego, a jakie chrupiące orzeźwienie po dwóch dniach czekania i obserwowania jak woda mętnieje, zaczyna bulgotać, ożywa i robi swoje.

Dzisiaj zrobiłem drugie w tym roku - poprzednie po trzech dniach stały się kapciami i nie nadawały się nawet na zupę. No ale jak odróżnić dobrego ogórka od złego, skoro wszystkie wyglądają jednakowo? I jak zgadnąć, czy ukiszony będzie kapciem czy jędrnym ogóraskiem?
Podjąłem próbę - w niedzielę zjem. W poniedziałek sprawdzę, czy nie są kapciami.

Ogórki należy ciasno ułożyć w szklanym albo glinianym naczyniu - ja używam wazonu - przetykając je liśćmi i korzeniem chrzanu, czosnkiem i koprem. Zalać słoną, zimną wodą: łyżka na pół litra. Docisnąć talerzykiem i pełnym wody słoikiem (mój dziadek kapustę w beczkach dociskał kiedyś deską i kładł na niej ciężki polny kamień). Dwa dni i gotowe.


PS Rok temu zabraliśmy z KK słój małosolnych do Kucharzy. Zrobiły furorę, zresztą jak my w ogóle. Goście domagali się ogórków, a kiedy pan Tadeusz tłumaczył, żeśmy sami je sobie przynieśli, zaczęli domagać się od nas. Smakowały Niemcom, Amerykanom i pani Bożenie, która jednak stwierdziła: Synek, następnym razem więcej wszystkiego - chrzanu, czosnku i soli. Mają być ostre!


urodziny Siostry



Iza, ten post jest dla Ciebie. Bo uwielbiasz Pavlovą, którą podałem rodzinnie podczas Świąt Wielkanocnych. Bo jesteś jedną z nielicznych, które we mnie wierzą i wspierają. Bo z Tobą nie ma nudy, a kradzione wspólnie konie okazują się tymi najczystszej krwi arabskiej. Bo jesteś daleko, a zawsze blisko. Bo nie ma nic piękniejszego niż Twój śmiech od samego rana i radośc życia, którą zarażasz (tak chyba mają wszystkie 24-latki!). Dziękuję za wszystko i dedykuję Pavlovą a la Nigella.

Białka ubijamy na aksamitną masę. Dodajemy cukier, najlepiej puder, bo od razu nie skrzypi i nie trzeba czekać aż się rozpuści. Ale po kolei: co najmniej 4 białka ze szczyptą soli. Potem cukier (1,5 szklanki) po trochu. Ubijać. Do tej cudownie lśniącej masy dodajemy ze dwie łyżeczki mąki ziemniaczanej i łyżeczkę octu. Nigella mówi, że ocet sprawia, iż masa w środku będzie kremową masą, a nie suchą bezą. I tak też się dzieje.

Piekarnik należy nagrzać do temperatury około 180 stopni C. Wylaną na papier do pieczenia na blasze masę (w pożądanym kształcie, np. koła) wkładamy do pieca, zmniejszając temperaturę do 160-150 C. Dzięki temu zewnętrzna część stanie się chrupka, a środek będzie sie dopiekał. Godzina co najmniej. Wyłączamy piec, a Pavlova stygnie w środku. W tym czasie możemy zająć się bitą śmietaną - kartonik (500 ml) schłodzonej śmietanki o zawartości tłuszczu powyżej 30% ubijamy mikserem aż się ubije na bitą. Taką wykładamy na Pavlovą, która zdążyła wystygnąć w piecu. Dekorujemy tym, co akurat mamy pod ręką - w sensie owocami sezonowymi lub mrożonymi. Ta wersja na zdjęciu jest wersją Doris, która zażyczyła sobie porzeczek. Zatem porzeczki na bitą śmietanę. A na porzeczki mus truskawkowy. Obłęd!

Iza, wszystkiego dobrego!

Tutaj Twoje/Doris świeczki dmuchają Doris i Zibi ;) a Pavlova w wersji GIGA! Więc starczy dla wszystkich.


rzutem na taśmę

Zamiast pić alpagi, lepiej zjeść szparagi!




Czerwiec nie jest miesiącem szparagów, ale jeszcze są. I są fajne. Cienkie, jędrne, chrupkie. 4 minuty we wrzątku i gotowe! Rzutem na taśmę, bo się kończą. Spieszcie się!

Jestem ortodoksem, który dał się przekonać. Ortodoksem, bo do niedawna jedynie w postaci al dente z masłem i pieprzem je podawałem. Według Marthy Stewart. Gotowane nie w wysokim garnku, a na patelni. Takie kładzione i wyciągane. Prosto z wody. Z masłem i pieprzem właśnie. I tyle wystarczy. Ale dałem się przekonać Agnieszce Kręglickiej, która proponuje szparagi w wersji azjatyckiej.

Sos: na patelnię oliwa, czosnek, imbir, cebula i chili. Dać im chwilę. Dodać sos sojowy z sosem rybnym i wodą w jednakowych proporcjach. Lekko odparować, niech zgęstnieje ten miks. Wrzucić szparagi, obrane i pokrojone na kilkucentymetrowe słupki. Zabawić się w chińskiego kucharza, podrzucając je na patelni aż się zaldentują. Jednocześnie ugotować ryż basmati - przepis via Jamie Oliver, czyli: kilka minut niech ziarenka potańczą we wrzącej wodzie, a następnie niech dojdą na parze. Tak przygotowany ryż wrzucamy na patelnię ze szparagami w sosie. Zamieszać, zakręcić, niech jedno drugim przejdzie i voila: ryż basmati ze szparagami, który zabiera nas na Daleki Wschód, gdzie nigdy nie byliśmy i jedynie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, co się dzieje na tamtejszych sukach, ulicach, w kulinarnych domach rozkoszy! Ach!




czwartek, 10 czerwca 2010

Jest tak gorąco, że nawet nie mam ochoty patrzeć na zdjęcia tego, co gotowałem przez ostatni deszczowy czas. Pieczone mięsa zostaną w piekarniku pamięci komputera. Ciepłe tarty, mimo tego że z pysznymi lodami cytrynowo-miętowymi, również. Właśnie zjadłem zimne tabouleh i mam ochotę na delikatną, aksamitną botwinkę z odrobiną jogurtu albo śmietany. Nie na gorąco, ale na letnio. Taki prawi chłodnik, ale bardziej kwaśny, taki prawie chłodnik, ale nie tak biały. Taki prawie chłodnik, ale w temperaturze pokojowej i z pływającymi zielonymi liśćmi i czerwonymi gałązkami.




Najpierw nastawiam wodę na rosół-wywar z warzyw (darujmy sobie mięso): włoszczyzna powinna się wygotować tak, aby woda miała smak. Ziarenka pieprzu, kilka ziela angielskiego, ze dwa liście laurowe plus, wiadomo, sól. Jędrne pęczki botwinki, ze dwa co najmniej, kąpię prze kilkanaście minut w zlewie pełnym wody, bo zazwyczaj na korzeniu i między łodygami kryje się trochę ziemi, a wolę unikać zgrzytania zębami podczas jedzenia. Wypłukaną i pokrojoną razem z liśćmi botwinę zasypuję kilkoma łyżeczkami cukru i kwasku cytrynowego.



Odstawiam na pół godziny, żeby przeszła. W tym czasie wywar z warzyw dochodzi, a kiedy jest odpowiednio esencjonalny, wyciągam warzywa, doprawiam solą i wrzucam liście. Gotuje na oko. kwadrans? Aż liście odpowiednio zmiękną, a łodygi będą wciąż al dente. I co? Wszystko. Botwinka niech przestygnie - nie ma w niej mięsa, więc tłuszcz się nie zetnie. Czasem na koniec gotowania dodaję trochę oliwy i ziół z balkonu, co uśródziemnomorskawia i tak pyszną i lekką zupę.

PS To jest blogowe otwarcie One Table Restaurant. Na razie przy tym stole siedzi jedna osoba, ale wkrótce będzie ich więcej. Grand Opening zbliża się wielkimi krokami tym bardziej, że balkon kwitnie, ściany za chwilę się pomalują, a stół wskoczy na to trzecie mokotowskie piętro nie na jednej, ale czterech nogach!

niedziela, 9 maja 2010

Przemalować ściany, wnieść stół i krzesła (na 6 osób + 2), zakwitnąć kwiaty na balkonie, żeby się milej paliło i 3, 2, 1 start! One Table Restaurant is going to open soon. Sooner than I think!