poniedziałek, 6 grudnia 2010

una mesa #2 - cabrito lechal

poczułem się jakbym przyjmował komunię świętą - zjadłem baranka bożego karmionego li tylko mlekiem matki. zanim jego dieta zdążyła się urozmaicić, biedactwo poszło pod nóż, byśmy padli przed nim na kolana i oblizywali te malutkie kostki do ostatniej molekuły smaku. 

baranek boży = cabrito lechal

takie rzeczy tylko w Hiszpanii lub innym cywilizowanym kulinarnie kraju, gdzie nie jada się starego knura czy śmierdzącego barana, a pachnące morzem owoce i delikatną jagnięcinę

Wojtek wrzucił mięsne kosteczki małego baranka na grill. i to wszystko. bez zbędnych dodatków. w międzyczasie raz dwa przygotował hummus z cieciorki i czosnku, do których wmieszał tahinę i udekorował oliwą i gałązka mięty. ja natomiast zrobiłem tabouleh nie z jakiegoś tam kuskusu, ale świetnej kaszy burghul (bulgur), którą gotowałem wcześniej kilkanaście minut, i gigantycznego pęka natki, jaki można nabyć za jedyne 99 centów w każdym barcelońskim warzywniaku i mięty. do tego kilka pomidorów w kostkę, cebulka, sok z cytryny i oliwa.

lizaliśmy palce, kostki, talerze

2 komentarze:

  1. Gren,ale pierwszy akapit naprawde malo udany... tak mysle, przesadziles z nadstylem (wiesz kto ;()

    OdpowiedzUsuń
  2. no zdarza się, że przesadzam ;P

    OdpowiedzUsuń