czwartek, 23 września 2010

kukurydziana rewolucja

Między innymi ta zupa, a właściwie jej brak, niechęć do niej, stała się gwoździem do gastrotrumny lubelskich ignorantów, którzy wzięli się za tłuste bary z kuchnią amerykańską, serwując do słabych burgerów, spaghetti bolognese z proszku i żurek z jajkiem i białą kiełbasą (pewnie). A co, chłopcy tak jedli u wuja na Jackowie i żadna zupa z kukurydzy (jak dla dzieci! - skomentował jeden z kucharzy) nie leczy kaca tak, jak swojski żur (Winiary?). Wydawało się, że w tym odcinku "Kuchennych rewolucji", bo do nich piję, Magda Gessler nie będzie mieć zbyt wiele roboty - lokal wyglądał przyzwoicie, nie straszył tandetą, więc walka o jako taki decor z pastewnym gustem właścicieli odpadł. Zespół wyglądał na w miarę kompetentny. Została zmiana karty i mini rewolucja w kuchni. Jednak kilka prostych, typowo amerykańskich dań (w american style restaurant!) okazało się wzburzoną Rio Grande dla kolesi po gastronomiku i ograniczonych właścicieli. Gessler zaproponowała kilka prostych burgerów, żeberka, colesława i właśnie zupę z kukurydzy, która "wydawało nam się, że się nie będzie sprzedawała", jak stwierdził jeden z braci-restauratorów, kiedy Gessler po trzech tygodniach "pier...iła to", czyli nieudaną rewolucję, krztusząc się nieświeżym mięsem.

Tymczasem u mnie zupa z kukurydzy sprzedaje się świetnie. Raz poczęstowani, domagają się dokładek. Na talerzu słodycz kukurydzy miesza się z charakternym guacamole, dając niesamowicie pożywną i słoneczną mieszankę - energia azteckiego złota w krainie salcesonu.


Zanim zobaczyłem propozycję Magdy Gessler w tvn, przeczytałem jej felieton we Wprost i wtedy zrobiłem tę zupę po raz pierwszy zużywając: 4 kolby kukurydzy, cebulę i ze dwa ząbki czosnku oraz pół litra bulionu. Kiedy czosnek z cebulą szkliły się na oliwie, z cierpliwością godną Kopciuszka, odrywałem ziarno od kolb. Jednak cierpliwość opuściła mnie szybko, chwyciłem za nóż, przekroiłem kolbę na pół i kolejno, jeden po drugim, a czasem dwa na raz, oddzielałem kozikiem rzędy ziarna i brutalnie odrywałem je. Chwilę to trwało, czosnek się na szczęście nie zjarał, ziarno trafiło do głębokiej patelni i dusiło się do czasu aż  trochę zmiękło. Zalałem to wówczas półlitrowym kubkiem bulionu (kiedyś zrobiłem za dużo i pomroziłem w plastikowych kubkach do piwa), chwilę podgotowałem, wsadziłem blender i zrobiłem miks. To samo zrobiłem chwilę później z tłuściutkim awokado, chili, ząbkiem czosnku i sokiem z limony. 

Nie sądzę, żeby krem z kukurydzy postawił na nogi lokal, którego właścicielami są kulinarni ignoranci, ale przynajmniej na chwilę na lubelskiej starówce zabłysłaby druga, obok błyszczącego Palikota, supernova.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz